Autor: Katarzyna
2025-07-30
Balans nie mieszka na wsi ani w mieście. Mieszka w Tobie.
Jak nie dać się złapać w pułapkę “idealnego życia” i znaleźć spokój na własnych warunkach
Czy naprawdę musimy rzucać wszystko i uciekać na wieś albo emigrować z kraju, żeby osiągnąć balans? A może da się go budować dokładnie tam, gdzie jesteśmy – niezależnie od tego, czy zza okna widać las, plażę czy osiedlowy parking? Czy pada, czy świeci słońce?
Skąd pomysł na ten tekst?
Ostatnio więcej mnie na wsi. I czuję się tam po prostu… dobrze. Więcej przestrzeni, więcej zieleni, więcej nieba. Ale odnoszę wrażenie, że niektórzy odbierają moje treści jako demonizujące miasto i utożsamiające spokój i ciszę wyłącznie z naturą i lasem.
Otóż… nic bardziej mylnego.
Przez wiele lat to właśnie miasto było moim miejscem równowagi – to na wsi nie potrafiłam odnaleźć oczekiwanego spokoju. Miasto – tam studiowałam, dojrzewałam, rozwijałam się, układałam życie. Jednocześnie dorastałam na wsi. Moi rodzice mieszkają pod lasem, więc mam ten przywilej, że mogę korzystać z dwóch światów. Wiem, że to nie jest standard, i nie zamierzam udawać, że każdy może tak żyć. Doceniam to z pełną świadomością. Nie każdy może wybierać z takiej palety. Ale każdy, naprawdę każdy, może próbować znaleźć małe przestrzenie oddechu dla siebie. To nie musi być wielka zmiana. Czasem wystarczy jedno: dziś robię miejsce na siebie.
Nie ma jednej recepty.
Można żyć w mieście i czuć spokój albo mieszkać na wsi i się przebodźcować albo czuć się samotnie wśród drzew, a bezpiecznie w tłumie.
Spokój nie wynika z kodu pocztowego. Jest wynikiem relacji – z samą sobą, z innymi, z otoczeniem. To, co zewnętrzne, wpływa na nas mocno, ale to, jak siebie traktujemy wewnętrznie, decyduje o tym, jak przechodzimy przez życie.
Pamiętam, jak kiedyś ciągnęło mnie do miasta. Z domu w lesie wyjeżdżałam z głową pełną planów. Byłam młoda i głodna życia – chciałam się rozwijać, doświadczać, czuć tempo i intensywność. Miasto było obietnicą – rozwoju, niezależności, świeżości. Kawiarnie, knajpki, modne sklepiki, spotkania, tempo – to mnie kręciło. I dalej kręci. Po prostu wtedy wieś nie miała mi tego do zaoferowania. Potrzebowałam innego rytmu. To nie była ucieczka, to był wybór, kierunek. Dziś umiem się zatrzymać, odpoczywać. Cisza nie jest już dla mnie wyzwaniem – przeciwnie, daje mi ukojenie, dlatego z ogromną przyjemnością wracam do rodzinnego domu. Ale to nie znaczy, że przestałam kochać miasto. Nadal lubię, gdy coś się dzieje. Po prostu wiem już, kiedy mnie zasila, a kiedy zaczyna męczyć. Tak samo mam z wsią – potrzebuję balansu. Kocham móc wybierać i mieć możliwość powrotu do obu tych światów.
Dziś wiem, że mogę żyć i tu, i tu. Bo jestem ze sobą w porządku
Wszystkie powyższe zdjęcia zostały zrobione w Warszawie.
Więc to wszystko nie znaczy, że żeby żyć dobrze, trzeba balansować między miastem a wsią, albo że miejskie życie to droga pod prąd. Totalnie nie! Nie trzeba rzucać wszystkiego i jechać w Bieszczady. Serio – nie każdemu to gra w duszy. I wcale nie musi. Bo przecież nie tylko wieś oferuje kontakt z naturą – również w mieście można znaleźć zielone tereny a nawet przyjemne plaże, gdzie da się uziemić, nacieszyć oczy zielenią, położyć się na trawie czy piasku i patrzeć w niebo.
I nie chodzi o to, gdzie mieszkam, ale jak się czuję tam, gdzie jestem.
Dom to nie adres. Dom to relacja – z drugim człowiekiem i ze sobą. Dlatego zanim zaczniesz szukać balansu w świecie zewnętrznym, warto zapytać: czego ja naprawdę potrzebuję? Nie co wypada. Nie co inni robią. Co JA czuję, gdy zostaję sama ze sobą?
Dlatego nie zamierzam tu opowiadać bajki o tym, że wystarczy wyjechać z miasta, by odnaleźć balans, zen i szczęście.
Bo to nie o to chodzi.
I co ważniejsze – to nie działa tak samo dla wszystkich.
Nie wszyscy możemy (albo chcemy) żyć tak samo
Wiem, że nie każdy startuje z tego samego miejsca. Nie każdy ma dom w lesie ani zawód, który można zabrać do laptopa. Czasem walczysz o spokój w zbyt ciasnym mieszkaniu, w ciele, które boli, w relacji, która męczy, w pracy, która nie daje wyboru. Ale nawet wtedy warto szukać. Choćby milimetra przestrzeni dziennie. Choćby jednej myśli, że mam prawo się zatrzymać. Balans nie musi być luksusem. Może być aktem odwagi.
Zdaję sobie również sprawę z tego, że internet karmi nas obrazami życia, które wygląda pięknie i lekko. Willa na Bali, wiejski domek, pomidory na tarasie, zdalna praca z hamaka, leżaka etc. I dobrze, że są tacy ludzie. Jeśli odnaleźli spokój – cudownie. Ale nie każdy może, nie każdy chce, nie każdy musi tak żyć, nie każdy ma do tego warunki, nie każdy może pracować zdalnie, nie każdy ma wsparcie, kapitał, czas, odwagę, ZDROWIE, nie każda firma na to pozwala, nie każdy zawód to umożliwia. I ważne, by o tym mówić bez poczucia winy, że się nie wpisujemy w tę estetykę. I to jest w porządku.
Poza tym, nawet ci, którzy te warunki spełniają, nie zawsze są szczęśliwi. Bo balans nie zależy od lokalizacji, zawodu czy stanu konta. Zależy od kontaktu z własnymi emocjami, ciałem, rytmem. Można żyć pięknie i dobrze w kawalerce, z gwarem dzieci, z pracą zmianową i kredytem. Można żyć pięknie i dobrze, będąc sobą. I to jest wystarczające.
Balans to nie konkretny skrypt i nie konkretne miejsce.
Możesz mieszkać w Warszawie, Wrocławiu, Słupsku, pod lasem, w bloku, na dziesiątym piętrze albo w szeregowcu pod miastem. I nadal nie mieć balansu.
Możesz mieć ciszę za oknem, a chaos w środku.
Albo odwrotnie – możesz żyć w dynamicznym świecie, z kalendarzem pełnym spotkań, i czuć się ugruntowana, spokojna, zakotwiczona.
W moim przypadku prawdziwy balans zaczął się nie wtedy, gdy wyjechałam z miasta, tylko wtedy, gdy przestałam wmawiać sobie, że muszę żyć jak ktoś inny.
Nie ma jednej drogi do “dobrego życia”
Z jakiegoś powodu, mimo że teoretycznie “wszyscy to wiemy”, ciągle porównujemy się do innych. Czasem wchodzimy na czyjś profil i widzimy:
- jak lekko im się żyje,
- jak swobodnie łączą pracę z podróżami,
- jak dobrze wyglądają i jak idealnie jedzą.
Zapominamy, że to wybrane momenty, klatki z życia. I zaczynamy wierzyć, że spełnienie oznacza: robić mało, zarabiać dużo, wyglądać dobrze i jeszcze mieszkać w estetycznej przestrzeni wśród lasu. A wszystko to niby „na luzie”.
Ale to nieprawda. Chodzi o to, by podążać swoją ścieżką świadomie.
Można mieć balans, będąc kimkolwiek chcesz być i do czego czujesz powołanie i masz kompetencje – księgową, przedszkolanką, kucharzem, kierowcą, menadżerką, influencerką.
Nie chodzi o to, żeby próbować zaakceptować obecny stan rzeczy w 100% – nawet kiedy jest nam niewygodnie lub za ciasno. Ani o to, żeby porzucać ambicje, czy żeby przestać się rozwijać, przestać dążyć do realizacji celów i marzeń. Chodzi o to, żeby nie dać się złapać w schemat, który nie jest nasz. Żeby nie iść za obrazkami, tylko za własnym wewnętrznym kompasem. Żeby nie porównywać się z życiem innych, bo to, co daje komuś spokój, nam może przynieść niepokój, frustrację. I odwrotnie. Balans nie musi wyglądać w żaden konkretny sposób. Może wyglądać zwyczajnie, po prostu – jak dzień bez migreny, jak dobra rozmowa, jak decyzja, że dziś nic nie muszę.
Balans nie wymaga rewolucji – wystarczy zacząć od tego, co już masz
Czasem mam wrażenie, że wpadamy w pułapkę myślenia zero-jedynkowego – albo totalna zmiana życia, albo nic. Szczególnie gdy pytacie mnie: „czy to czasochłonne?”. A przecież tak wiele zależy od drobiazgów, prostych, krótkich czynności. Czegoś, co daje Ci ulgę. Co nie jest obowiązkiem, a wyborem. Co nie wyciska z Ciebie więcej, ale pozwala Ci wrócić do siebie.
I zdaję sobie sprawę, że niektórych ten wybór kosztuje znacznie więcej. Bo mają mniej zasobów, mniej wsparcia, mniej bezpieczeństwa. Dlatego nie piszę: „wystarczy się ogarnąć”. Piszę: warto próbować – w ramach tego, co realne. W ramach swojej sytuacji. Z czułością, nie presją.
Bo to właśnie te drobiazgi, te małe, codzienne wybory budują nasze samopoczucie. I co ważne – nie wszystko, co nam służy, musi kosztować.
Zamiast zaczynać od zakupów suplementów, skomplikowanej, czasochłonnej pielęgnacji czy ambitnych postanowień, warto sięgnąć po to, co już mamy pod ręką. Można zacząć od stopniowego zamieniania dotychczasowych nawyków na te, które nam służą – i są na to dowody.
Lepsza higiena snu, odłożenie telefonu przed snem i po przebudzeniu, więcej wody w ciągu dnia, mniej cukru, zbilansowane posiłki z tego, co już mamy w lodówce. To brzmi prosto, prawda? A potrafi zrobić ogromną różnicę – szczególnie jeśli utrzymamy to konsekwentnie i regularnie. I co ważne, a dalej wiele z nas o tym zapomina – bez tych podstaw, nawet najlepsze suplementy czy najdroższa pielęgnacja mogą nie przynieść oczekiwanych efektów. Bo ciało potrzebuje fundamentów, zanim zacznie odpowiadać na dodatki.
A jeśli czujesz, że Twoje ciało domaga się ruchu – Internet to skarbnica darmowych materiałów. Skoro czytasz ten tekst, to dostęp do nich masz. Wystarczy wpisać np. „joga” albo „pilates” i ruszyć z tym, co już jest w zasięgu. Bez presji, bez rewolucji – po prostu z troską o siebie.
Więc… jak ten balans znaleźć?
To nie będzie lista do odhaczenia. Nie dam Ci gotowej recepty. Ale mogę podzielić się tym, co według mnie działa. Może coś z tego zabierzesz dla siebie, może nic. To nie ma znaczenia. Liczy się to, że się zatrzymasz i spojrzysz w siebie z czułością.
Możesz się zatrzymać. I zadać sobie trzy pytania, np.:
- Czego naprawdę potrzebuję w tym momencie życia?
- Z czego mogę zrezygnować bez żalu?
- Co mnie codziennie ładuje, a co mnie drenuje – energetycznie, emocjonalnie, fizycznie?
Możesz wprowadzić małe rytuały. Twoje rytuały.
Zachęcam Cię do znalezienia własnych rytuałów. Małe, czułe gesty codzienności, które będą tylko Twoje. Nie kopiowane z Internetu, nie narzucone przez kalendarz „idealnej rutyny”. Takie, których naprawdę Ci brakuje, a które przywracają równowagę.
Takie, które serio działają u Ciebie — a nie frustrują, nie męczą, nie wywołują poczucia winy, że „nie robisz ich wystarczająco dobrze”.
Bo jeśli coś ma dawać Ci spokój, to nie może być kolejnym obowiązkiem. Spróbuj się z tym oswoić, polubić. Spróbuj zrozumieć dlaczego to robisz, co Ci to daje. Jestem przekonana, że w końcu zrozumiesz, że warto.
Na przykład spróbuj od czegoś prostego:
-
15 minut bez telefonu.
Bez powiadomień, scrolla, bez tła. Po prostu: być. Oddychać. Patrzeć w okno. Nic nie robić – i dać sobie do tego prawo.
-
Ciepły posiłek bez pośpiechu.
Nie na stojąco, nie między jednym mailem a drugim. Usiądź. Nakryj do stołu, choćby tylko dla siebie. Zadbaj o smak, o zapach. To forma troski.
-
Spacer bez celu.
Nie po to, żeby “zaliczyć kroki” – ale żeby się rozruszać, dotlenić, złapać inny rytm. Wokół bloku, po podwórku, przez park. Sama, bez słuchawek.
-
Zostawienie pracy w pracy (albo przynajmniej próba).
Zgaś laptopa o konkretnej godzinie. Odłóż służbowy telefon. Naucz się wracać do siebie.
-
Sesja jogi, medytacji, oddechu.
To nie musi być 60 minut flow w idealnym studio. Może to być 5 minut z aplikacją, leżenie na macie, kilka głębokich wdechów. Uziemienie.
-
Malowanie po numerkach, rysowanie, kolorowanki.
Nie dla efektu. Dla procesu. Dla chwili ciszy, w której ręce zajmują się czymś prostym, a głowa odpuszcza.
-
Muzyka. Taniec. Śpiew.
Włącz ulubiony utwór i zatańcz. Albo zaśpiewaj głośno w aucie czy pod prysznicem. To nie musi wyglądać dobrze – ważne, że brzmi jak Ty. To ma wyzwalać emocje.
-
Pisanie. Dziennik. Notes.
Kilka linijek dziennie. Co czujesz, co boli, co Cię cieszy. To może być prosty zapis emocji albo lista rzeczy, za które jesteś dziś wdzięczna.
-
Ogród. Roślina. Ziemia.
Jeśli możesz – posadź coś, podlej, poprzesadzaj, wykop dziurę w piasku, pospaceruj boso po trawie. Kontakt z czymś żywym i naturalnym działa jak reset. Uziemiaj się!
To tylko przykłady. Znajdź coś, co przynosi Ci ulgę. Co wycisza, wyrównuje oddech, koi zmysły.
Możesz zadbać o granice i odpoczynek.
Czasem robimy rzeczy, które kochamy – ale wypalamy się, bo próbujemy robić wszystko sami. Bo nie odpoczywamy. Nawet rzeczy, które kochasz, mogą Cię wyczerpać, jeśli nie masz przestrzeni, żeby od nich odpocząć. Gdy nie potrafimy powiedzieć “dość”. A przecież nawet najpiękniejsza praca nie uratuje nas, jeśli nie mamy czasu oddychać.
Jeśli czujesz, że brakuje Ci równowagi, jeśli jesteś przygaszony, przygnębiony, masz wrażenie, że życie trochę Cię przygniata – możesz zatrzymać się na moment i zapamiętać trzy razy NIE:
- NIE porównuj się z innymi.
To, co przynosi balans komuś innemu, nie musi działać na Ciebie. Cudzy spokój, nawet jeśli wygląda pięknie, niekoniecznie będzie Twoim.
- NIE szukaj ukojenia w rzeczach, w jedzeniu, w słodyczach, w używkach.
To szybka dopamina – przychodzi błyskawicznie, ale równie szybko odchodzi. Zostawia Cię często bardziej pustym niż wcześniej.
- NIE bój się prosić o pomoc.
Psychoterapia, wsparcie psychologiczne, rozmowa – to nie oznaki słabości, tylko odwagi i troski o siebie. Nie wszystko trzeba unosić samodzielnie.
Na koniec: nie chodzi o to, by rzucać wszystko.
To co chciałabym, żebyś dziś wyniosła z tego artykułu, to to że żeby osiągnąć balans nie musisz:
- Mieć dwóch domów (na wsi i w mieście), własnej firmy ani całej listy perfekcyjnych rutyn, by poczuć spokój.
- Rzucać pracy, ani wywracać życia zawodowego do góry nogami.
- Lubić matchy ani robić jogi.
Ale musisz wiedzieć, czego potrzebujesz. I co daje Ci ulgę. Bo jeśli tego nie wiesz, nie znajdziesz tego ani w lesie, ani w mieście, ani w żadnym innym “lepszym miejscu”.
Bo balans nie polega na tym, że masz wszystko pod kontrolą. Tylko na tym, że jesteś ze sobą w kontakcie. Nawet jeśli świat wokół trwa w chaosie.
Niech balans będzie z Tobą! Ściskam Kasia z @fight4balance! ✨🌿
Ten tekst nie jest poradnikiem. To osobista refleksja. Nie uniwersalna prawda, nie gotowy scenariusz, ale zapis doświadczeń i myśli, które może pomogą Ci nazwać coś w sobie.
Czytaj dalej:
Niekompatybilni z naturą – dlaczego nasze ciała się buntują?