Autor: Joanna
2025-08-14
Chcę zostać ascetką! Kto ze mną?
Są dni, kiedy czuję się przytłoczona nie przez pracę, dzieci czy brak czasu, ale przez ilość rzeczy w moim otoczeniu. Przez stosy przedmiotów, które mnożą się w moim domu, jakby miały swoje własne życie. Zabawki, ciuchy, pudełka i inne przydasię… I to wszystko nie tylko nie daje mi radości – ono mnie osacza.
Mam trójkę dzieci, prowadzę dom, pracuję. Każdy dzień to żonglerka zadaniami. A jednak, mimo ogromnej świadomości i prób życia „wolniej”, zdarza mi się kompulsywnie kupować – nie dlatego, że czegoś potrzebuję, ale dlatego, że chcę choć na chwilę poczuć przyjemność – że daję radość dzieciom, że mam coś w czym czuję się fajnie, że wnętrze mojego domu będzie bardziej trendy… Sklepy takie jak pepco, action, kik tylko to pogłębiają…
Tylko że ta przyjemność trwa chwilę. A potem zostaję z kolejną torbą rzeczy, które miały coś zmienić – ale niczego nie zmieniły. To kolejne przedmioty, które potem godzinami przekładam, układam, odkładam, bo moje dzieci to roznoszą. Wkurzam się, bo co zetrę z nich kuch, zaraz muszę robić to ponownie… najchętniej bym to wszystko wyrzuciła, ale jednak sama przed soba nie chce przyznać ze zmarnowałam pieniądze na zbędne głupoty, wygenerowałam tylko śmieci, zatrułam planetę i swoja psychikę. Bo po co tracić czas i energię na ścieranie kurzu ze zbędnych rzeczy, a nie mieć czasu na wymiecienie kurzu ze swojej głowy? W takich momentach przytłoczenia nie chce mi sie wracać do domu, na mchu kurzu nie widać…
To jednak ja decyduję o tym, jak wygląda moje życie i w tym momencie mówię sobie STOP. Chcę wprowadzić w moje życie więcej minimalizmu, ascetyzmu, chcę w tej ideologii wychowywać moje dzieci. I zaczynam dopiero dziś – dlatego ten tekst nie będzie poradnikiem, jak idealnie wprowadziłam minimalizm do mojego życia. Nie będzie o szafie kapsułowej, idealnie pustym blacie kuchennym i dzieciach bawiących się drewnianym konikiem w pokoju w stylu zen.
To będzie opowieść o potrzebie powrotu do siebie. Do prostoty. Do własnej natury. Do przestrzeni – tej w domu i w głowie.
W tym procesie moim przewodnikiem stał się Henry David Thoreau i jego „Walden” – książka napisana w XIX wieku, która dziś, w epoce przesytu, przebodźcowania i plastiku, brzmi bardziej aktualnie niż kiedykolwiek.
Thoreau nie uciekał od świata – on wybierał, co naprawdę jest mu potrzebne do życia. I właśnie to chcę zacząć robić.
Wszystko, co robimy, powinno służyć utrzymaniu witalnego ciepła.
Właśnie od tej idei zaczęłam rozumieć, o co naprawdę chodzi Thoreau.
Wszystko, co robimy – to, co jemy, nosimy, w czym mieszkamy – ma nas ogrzać.
Nie tylko fizycznie, ale też wewnętrznie. Ma wspierać nasze życie, nasz rytm, naszą energię. Reszta? To tylko szum. Iluzja potrzeb. Przedłużenie cudzych oczekiwań.
„Największą potrzebą naszych ciał jest utrzymanie ciepła – zachowanie witalnego ognia w nas.” – H.D. Thoreau
Czujecie to?
Gdybyśmy każdą decyzję – co kupić, z kim spędzić czas, gdzie mieszkać, jak zarabiać – przesiewali przez to jedno pytanie:
Czy to pomaga mi utrzymać moje witalne ciepło?
…ile byśmy oszczędzili? Czasu. Energii. Nerwów. Pieniędzy.
Zatrzymaj się na chwilę. Pomyśl:
Czy to, co robisz każdego dnia, Cię ogrzewa – czy wychładza?
Czy ubrania, które nosisz, jedzenie, które jesz, dom, do którego wracasz, naprawdę Ci służą?
Czy są dla Ciebie ochroną… czy tylko dekoracją?
Bo może – podobnie jak ja – gubisz się czasem w tym, co „powinno się” mieć, robić, kupować. A tak naprawdę potrzebujesz tylko prostoty, bliskości, spokoju i ciepła.
🌾 Jedzenie, które mnie ogrzewa
Już jakiś czas temu zrozumiałam, że jedzenie to nie tylko kalorie. To coś znacznie więcej. To codzienny wybór: czy chcę się naprawdę nasycić – czy tylko na chwilę zagłuszyć głód emocjonalny. Mój autorytet zachęca czytelników do podobnych przemyśleń.
To, co jem, ma mnie odżywiać i ogrzewać, a nie przeciążać, wychładzać, rozregulowywać.
Dlatego coraz bardziej kieruję się zasadą: jem, by wspierać swoje witalne ciepło.
A to oznacza:
- dietę, która obniża stany zapalne,
- wspiera mikrobiom i reguluje emocje,
- nie bazuje na cukrze, przetworzonych produktach i toksycznych dodatkach.
To dieta prebiotyczna – bogata w ekologiczne warzywa, sezonowe produkty, kiszonki, kasze, naturalne tłuszcze. Jedzenie, które nie „krzyczy” smakami, ale otula ciało i układ nerwowy.
Nie jest to żadna ekstremalna droga. Sama nie wierzę w skrajności. Nie mówię o abstynencji – czasem wypijam lampkę wina. Nie wyrzucam sobie kawałka ciasta u teściowej. Ale na co dzień wybieram to, co wspiera równowagę.
Bo wiem, jak bardzo jelita są powiązane z mózgiem, hormonami, emocjami. Wiem, że kiedy jem lekko, ciepło i świadomie – łatwiej mi zachować spokój, cierpliwość i energię w chaosie codzienności.
To nie jest dieta z zakazami.
To raczej dieta z pytaniami:
Czy to mnie odżywia? Czy to mi służy? Czy to mnie ogrzewa – czy wychładza?
🧣 Ubrania, które naprawdę są dla mnie
W „Waldenie” Thoreau pisał, że celem noszenia odzieży jest zachowanie ciepła i okrycie nagości. Tyle. Nic więcej.
Ubrania powinny być na tyle dobrze dobrane, by można było w nich pracować – a w razie potrzeby uciec przed zagrożeniem, nie przejmując się tym, czy to „wygodny strój”. To brutalnie praktyczne, ale prawdziwe.
Pamiętam relacje kobiet uciekających z płonącego World Trade Center.
Biegły boso po szkle, bo w szpilkach nie były w stanie zrobić kroku.
Poliestrowe garsonki i marynarki płonęły jak pochodnie.
W tamtej chwili nie liczyło się, czy wyglądały „profesjonalnie”. Liczyło się tylko jedno: czy ich ubrania wspierały życie – czy je zagrażały.
Ten przykład zostaje ze mną, bo pokazuje, jak bardzo oddaliśmy wolność w imię wizerunku.
Jak często kupujemy coś, co nas krępuje, drapie, ogranicza, bo „tak wypada”, „bo to modne”, „bo tanie”.
A przecież…
„Biedni przez całe życie są ci, którzy przestają nosić swoją wygodną i ciepłą czapkę ze skóry świstaka albo kapelusz z liści palmowych i narzekają na ciężkie czasy, bo nie stać ich na kupno korony.”
— H.D. Thoreau
To jedno zdanie mogłoby zawisnąć w mojej szafie.
Bo prawdziwe bogactwo to komfort, ciepło i swoboda, a nie kolejna metka czy kolekcja sezonowa.
Długo sama goniłam za ubraniami, które miały mnie „ulepszyć”.
W szafie wisiały sukienki, których nie nosiłam, bo były zbyt eleganckie na codzienność, ale za drogie, żeby się ich pozbyć.
Bluzki z poliestru, w których się pociłam, ale „ładnie leżały”.
Buty, które wyglądały świetnie… o ile nie trzeba było chodzić dalej niż do samochodu.
Dziś mówię: wystarczy tego!
Potrzebuję ubrań, które:
- są ciepłe, miękkie, przyjazne dla skóry,
- wspierają ruch, nie ograniczają mojego ciała,
- pasują do mojego życia, nie tylko do mojej szafy.
Ubranie to druga skóra – nie przebranie.
Nie chcę już przystrajać się koroną, jeśli w środku jest mi zimno i niewygodnie.
🏕 Dom, który mnie nie więzi
„Mieszkanie nie powinno być ciężarem. Człowiek nie powinien poświęcać całego życia na budowę gniazda, w którym i tak długo nie zamieszka.”
— H.D. Thoreau
Od zawsze wiedziałam jedno: nie chcę być więźniem kredytów.
Moją największą ambicją nie jest mieć „więcej” – ale mieć wolność.
Nie być zależną od banków, instytucji, nierealnych oczekiwań.
I dziś jestem bardzo blisko osiągnięcia tego celu.
Nie chodzi o to, żeby nie mieć domu.
Chodzi o to, żeby mieć taki dom, na jaki naprawdę Cię stać – nie tylko finansowo, ale też energetycznie, emocjonalnie, duchowo.
Bo dom to nie muzeum stylu życia ani magazyn rzeczy „na wypadek gdyby”.
To miejsce, w którym masz odpoczywać, oddychać, być sobą.
Nie spłacać siebie przez 30 lat, by dopiero na końcu poczuć ulgę.
W czasie, gdy wybuchła wojna w Ukrainie, pojawiła się we mnie myśl, która została do dziś:
Jaki sens ma traktowanie domu jak skarbonki bez dna?
Po co te kolejne zakupy – modne ozdoby, nowe fotele, luksusowa armatura – jeśli w jednej chwili możemy zostać zmuszeni do jego porzucenia?
Jeśli dom może zostać zniszczony? Jeśli dzieci i życie są ważniejsze niż styl?
Wtedy zrozumiałam, że najbezpieczniejszy dom to ten, który potrafię opuścić bez łez – i do którego mogę wrócić z ulgą, bo nie przytłacza.
Thoreau pisał, że jego chatka w lesie kosztowała mniej niż roczne czynsze większości ludzi. A mimo to czuł się w niej bogatszy niż wielu, którzy dźwigali ciężar luksusu.
Dom był dla niego przestrzenią do życia, nie przedmiotem do ozdabiania.
Ja też uczę się tego na nowo.
Dom to dla mnie:
- dach nad głową, nie status,
- kilka wygodnych naczyń, a nie porcelanowy komplet na pokaz,
- ciepło relacji, a nie kosztowne poduszki dekoracyjne.
Nie znoszę tego uczucia, gdy dom zaczyna mnie przytłaczać. Gdy sprzątam tylko po to, by móc położyć się spać bez frustracji.
Z każdą rzeczą, którą wypuszczam z rąk – odzyskuję trochę przestrzeni.
Obecnie mój dom wciąż wymaga odgracenia.
Jest pełen rzeczy, które były „przydatne”, „ładne”, „na później”, „do dziecka numer trzy”, „na wypadek gdyby”.
Ale zbyt rzadko są naprawdę potrzebne.
Czuję to, gdy tylko wracam z przyczepy, w której mieszkamy latem.
Tam, w tej niewielkiej przestrzeni na kółkach, oddycham.
Nie muszę nic szukać – bo wszystko ma swoje miejsce.
Nie muszę ciągle sprzątać – bo nie ma czego.
Nie muszę upiększać – bo natura za oknem robi to za mnie.
To właśnie ten stan ducha – lekkości, porządku, obecności – chcę przenieść do mojego warszawskiego domu.
Nie w dosłownym sensie (wiem, że przy trójce dzieci nie będzie minimalistycznie jak z katalogu), ale w znaczeniu energetycznym: mniej bodźców, mniej zbędnych rzeczy, więcej ciepła i przestrzeni do życia.
Nie chcę, żeby mój dom był pomnikiem wszystkich moich zakupowych decyzji.
Chcę, żeby był przestrzenią dla ludzi, a nie dla rzeczy.
Chcę, żeby było w nim miejsce na oddech, zabawę, ciszę, wspólny posiłek – a nie tylko na kolejne szafki i schowki.
I wiem, że ten proces wymaga czasu.
Ale już dziś mogę zrobić pierwszy krok: zadać sobie pytanie –
Czy to, co trzymam w domu, mnie ogrzewa – czy mnie przytłacza?
🔨 Praca, która mnie nie wypala
(czyli ascetyczne podejście do pracy według Thoreau)
„Zamiast zarabiać życie, marnujemy je, żeby zarobić.”
— H.D. Thoreau
W naszej kulturze praca to świętość.
Czasem wręcz bóstwo, któremu składamy codzienne ofiary: czas, zdrowie, energię, relacje z dziećmi.
„Dobra praca” to taka, która daje prestiż, rozwój, podwyżkę, ale rzadko ktoś pyta:
Czy ta praca mnie wspiera? Czy zostawia coś dla mnie – po godzinach?
Thoreau nie miał nic przeciwko pracy. Ale mówił wprost:
pracuj tyle, ile potrzebujesz, by żyć – nie więcej.
I nie chodzi tu o lenistwo. Chodzi o świadome ograniczenie kosztów życia, by nie musieć pracować ponad miarę.
Bo jeśli zarabiam tylko po to, żeby potem się leczyć, odpoczywać za granicą i „wynagradzać” sobie życie, to coś poszło nie tak.
Długo byłam w trybie nadwydajności.
Znasz to? Ogarniasz dzieci, dom, gotowanie, kalendarz i jeszcze siadasz do komputera, żeby „nadgonić”.
A potem – kiedy wreszcie wszyscy śpią – jesteś już tak pusta, że zostaje Ci tylko scrollowanie albo serial.
To nie jest życie. To ucieczka przed sobą samą.
Coraz częściej pytam:
- Czy naprawdę muszę aż tyle?
- Czy mój standard życia jest wart mojego zmęczenia?
- Czy ta praca wspiera moje witalne ciepło – czy mnie wysysa?
Thoreau pisał, że wielu ludzi przez całe życie orze pole dla innych – i nigdy nie zakosztuje własnej wolności.
Zamiast inwestować w bycie, inwestują w posiadanie.
Ja już wiem, że wolę mieć mniej – ale czuć się sobą.
Wiem, że mogę powiedzieć „nie” dodatkowym projektom.
Że mogę wybrać mniej stresującą drogę, nawet jeśli nie wygląda tak „ambitnie”.
Bo praca, która mnie nie wypala, to praca:
- zgodna z moimi wartościami,
- elastyczna,
- która zostawia przestrzeń na życie, a nie pochłania je w całości,
- która mnie nie „pożera” nawet wtedy, kiedy ją lubię.
Może najbardziej ascetyczne podejście do pracy to nie „nie pracować” – tylko pracować w granicach.
Nie po to, żeby zdobywać kolejne poziomy, tylko po to, żeby żyć – naprawdę.
🧾 Mniej kosztów, więcej życia
(czyli dlaczego obniżenie kosztów życia to akt odwagi i wolności)
Na koniec chcę zostawić Was z tym, co dla mnie staje się coraz ważniejsze:
żyć skromniej nie po to, by mniej mieć – ale by bardziej być.
Bo to nie minimalizm dla samych oszczędności.
To życiowy ascetyzm, który uwalnia przestrzeń na to, co naprawdę istotne.
Thoreau obniżył koszty życia do minimum, by móc żyć zgodnie z własną naturą.
Bez zadłużeń. Bez wiecznego zarabiania na to, co zbędne.
Bo gdy ograniczamy potrzeby – ograniczamy również presję, stres, ciągłą pogoń.
A w zamian odzyskujemy… czas, spokój, obecność, witalne ciepło.
To nie znaczy, że rzucam wszystko i przenoszę się do leśnej chaty (chociaż przyczepa w lesie bywa moim azylem).
To znaczy, że uświadamiam sobie, ile kosztuje mnie życie – nie tylko w złotówkach, ale w energii, zdrowiu, relacjach.
I zaczynam te koszty świadomie obniżać.
Nie chodzi tylko o pieniądze.
Chodzi o to, żeby:
- nie płacić psychiką za estetykę,
- nie płacić zdrowiem za wygodę,
- nie płacić dziećmi za nadgodziny.
Chodzi o to, żeby nie kupować życia, które wygląda dobrze z zewnątrz, ale nie jest dobre od środka.
I wiem, że nie wszystko zmienię od razu.
Ale już dziś mogę zacząć wybierać:
- mniej przedmiotów – więcej powietrza,
- mniej biegu – więcej rytmu,
- mniej potrzeb – więcej sensu,
- mniej „muszę” – więcej „mogę”.
Bo życie, które kosztuje mnie mniej, daje mi więcej.
I jeszcze jedno.
Thoreau sporo pisze o relacjach – o samotności, o byciu z ludźmi, o odwiedzinach w jego chatce, o uważnym słuchaniu świata.
Ale ja… w relacje nie umiem.
Moje od lat są ograniczone do najbliższej rodziny.
Nie będę się tu mądrzyć. Nie chcę udawać.
Dlatego nie będę o tym pisać.
Same przeczytajcie Waldena i wyciągnijcie swoje wnioski.
To jedna z tych książek, które nie dają gotowych odpowiedzi, ale zmieniają coś w środku.
PS. Dam znać za kilka miesięcy, jak mi poszło to odgracanie!
Z miłością,
Joanna Chróściel